„Bycie naczelną „Vogue’a” to niepewne i niewdzięczne zajęcie, bo tego stanowiska pragną wszyscy, a większość jest przekonana, że poradziłaby sobie na nim lepiej.” (cytat z książki) A o tym wszystkim opowiada w swojej autobiografii Kirstie Clements, była redaktorka naczelna australijskiej edycji pisma.
Kto z nas nie chciałby zasiadać w pierwszym rzędzie na pokazach, być zapraszanym na zamknięte imprezy dla elity modowej i dostawać ubrania od najlepszych projektantów? No właśnie… Ale Kristie w sumie nie chciała, lubiła pisać o modzie i urodzie, ale nigdy nie parła na szkło. A zaczynała jako recepcjonistka, by małymi kroczkami wspinać się na szczyty w pogoni nie za sławą, ale za samym pisaniem.
Opowieść, naczelnej jednej z bardziej wykluczonych edycji Vogue’a, sama w sobie jest interesująca, a dodatkowo ubarwiona znanymi nazwiskami to prawdziwa gratka dla fanatyka mody.
Ale i nie tylko, bo książka będzie ciekawa nawet dla laików, a to za sprawą lekkiego i przyjemnego języka.
Największym jej atutem (nie licząc przystępnego języka) jest obalenie stereotypów związanych z wielkim światem high fashion. Ale także i humor, taki jak lubię, czyli lekko ironiczny z nutką absurdu. Może i dosłownie nie obrazuje tego poniższy cytat, ale w moim odczuciu „rezydencja Giorgio Armaniego” (podniosłość uzyskana z połączenia nazwiska ze słowem „rezydencja”) i „herbatka” (taka u cioci czy babci) nie pasują do siebie.
Pewnego gorącego, parnego popołudnia w Mediolanie wszystkie naczelne, łącznie z Anną Wintour, zostały zaproszone do prywatnej rezydencji Giorgio Armaniego na herbatkę. (cytat z książki)
No i właśnie taka jest ta książka – z jednej strony pokazuje, że życie naczelnej nie jest takie kolorowe, a z drugiej, że jednak czasem się zamienia w bajkę w jaką wierzymy, że jest.